Czy kiedy widzisz na stoisku lub straganie jakieś nieznane Ci dotąd warzywo lub owoc, to chcesz je od razu spróbować? Kupujesz je w ciemno, czy też może starasz się zapamiętać co to i szukasz odpowiedzi w necie jak to przyrządzić? Ja zazwyczaj wybieram drugą opcję.
Mój mąż nie może się nadziwić, dlaczego kiedy widzę w sklepie na stoisku warzywno-owocowym jakieś nowości, to moją pierwszą myślą jest „Chcę to spróbować”. On zdecydowanie woli jeść to co sprawdzone i z dużą rezerwą podchodzi do nowości.
Nie przypominam sobie, żebym była jakimś strasznym niejadkiem. Raczej co było smaczne to wcinałam, ale miałam zakodowaną swoją listę potraw ohydnych. Tak było przykładowo z rybą, wątróbką oraz w ogóle wszelakimi żyłami, chrząstkami i ścięgnami w mięsie. Dotyczyło to też niektórych warzyw jak chociażby kalafiora czy brukselki. Po prostu uważałam, że to nie może być dobre.
Jak bardzo się myliłam sądząc, że jak raz czegoś nie lubię to się już nie przekonam! Kiedy zaczęłam gotować dla siebie samej, to po przejściowej diecie złożonej z kanapek i mac n cheese, odkryłam… przepisy. Przekonałam się, że świat kulinarny jest przeogromny, a sposobów przyrządzania jest wiele.
Kolejnym kamieniem milowym była alergia dziecka i konieczność wykluczenia z diety dużej ilości produktów, które do tego czasu stanowiły podstawę mojej diety. Po początkowym zmieszaniu, zachłysnęłam się nowymi potrawami i tak jest do teraz. Obudziłam w sobie ciekawość nowych smaków, ale nie przekraczam pewnych granic. Pomijając wegetarianizm i tak bym nie skłoniła się do próbowania różnych owoców morza, kawioru, robali czy innych części zwierząt niż samo mięso. Po prostu robi mi się słabo na samą myśl o jedzeniu takich produktów i ta bariera mogłaby być przekroczona tylko w ekstremalnych warunkach. Nie jestem i nie będę polskim Bearem Gryllsem.
Topinambur, brukiew, jarmuż, karczoch to tylko przykłady warzyw, których nie przypominam sobie żebym w domu widywała i miała okazję posmakować. W ostatnich latach przeżywają one swoją drugą młodość i chwała za to! Nie ma wielkiego problemu, żeby dostać przeróżne i zapomniane już warzywa i owoce w dużych marketach. Nawet w mniejszych warzywniakach można trafić na ciekawostki oraz produkty egzotyczne. Zaporowa bywa jednak czasem cena, bo w końcu skoro modne to można swobodnie podbijać.
Szczególnie produkty zwane superfoods są teraz na topie. Warto jednak zastanowić się jednak i zobaczyć jakie świetne, lokalne produkty rosną na naszych terenach. Zamiast chia – siemię lniana, zamiast goji – żurawina, zamiast spiruliny – szpinak lub natka pietruszki. Nie zrozumcie mnie źle, nie ganię bynajmniej zdrowego jedzenia z zagranicy, bo jest wartościowe i może stanowić fajny dodatek w kuchni. Na co dzień warto jednak pamiętać, że trawa jest równie zielona w naszym ogródku co u sąsiada.
Z zimowych warzyw ostatnio próbowałam czarną rzepę. Trudno znaleźć na nią przepisy poza surówkami. Mi udało się upichcić niezłą zupę 🙂
A Wy macie jakichś swoich faworytów wśród mniej typowych warzyw?
A ja uwielbiam Pasternaka 🙂 Którego niestety ciężko dostać 🙂
To prawda. U mnie w żadnym pobliskim sklepie nie ma pasternaka :/
Chętnie wybiorę żurawinę zamiast goi, spiruliny nie znam, za to szpinak nadaje się świetnie do wielu potraw. Lubię eksperymentować z warzywami, ale nie sięgam często po zagraniczne 🙂
Również zawsze wybieram tę drugą opcję i jestem wtedy bardzo wdzięczna za internet w którym aż roi się od informacji (wystarczy tylko chcieć po nie sięgnąć) 🙂
Uwielbiam próbować nowych rzeczy i tej z pewnością również spróbuję.
Pozdrawiam 🙂